czwartek, 5 sierpnia 2010

NIE W NASZEJ SKÓRZE, LECZ W NASZYM IMIENIU? Ostatnia walka Apacza Roberta Aldricha


Nigdzie nie ma takiej ziemi, ani takiej pogody... jak w Arizonie... To jest mój kraj, mój dom, kraj mojego ojca, do niego zanoszę prośby, bym mógł tu wrócić, pragnę spędzić tu ostatnie dni mojego żywota, chcę by mnie pochowano pośród tych gór.
Wódz Geronimo(1)

Dobry Indianin to martwy Indianin(2)

Hollywoodzcy producenci przez ponad pół wieku żywili przekonanie, że Indianie są zbyt zdystansowani i zamknięci w sobie, by móc demonstrować uczucia przed kamerą. Stąd ich role powierzano białym o południowym typie urody bądź Latynosom. Kilkakrotnie chociażby czerwonoskórych wodzów i wojowników, a nawet Eskimosa, zagrał Anthony Quinn. Odtwórca roli Wodza „Szczoty” Bromdena w Locie nad kukułczym gniazdem (1976) Miloša Formana, Will Sampson z plemienia Krików (Cree), twierdzi, że Indianie także mogą być dobrymi aktorami. Potrafią śmiać się i płakać jak każdy. Właściwie bardzo łatwo jest ich rozśmieszyć, głównie bawi ich sposób, w jaki pokazywani są w filmach(3). Rzeczywisty czerwonoskóry, czy to w ujęciu historycznym, czy współczesnym, równie niewiele ma wspólnego z utrwalonym przez powieści przygodowe i westerny stereotypem, co prawdziwy gangsteryzm z filmami Martina Scorsese. Rdzenni Amerykanie pojawiają się jako wroga, niezindywidualizowana siła bliższa niepojętym, biologiczno-przyrodniczym, nie humanistycznym, aspektom bytu, stanowiąc dla bohaterów opowieści jeszcze jedną przeszkodę na drodze do osiągnięcia celu. Ich funkcja fabularna zbliżona jest z jednej strony do tej spełnianej przez lawiny i rwące rzeki, z drugiej zaś wpisują się w model działania bandy rozbójników lub piratów.

Główną formą aktywności Indian jest atak, zwykle nieudany, gdyż przeprowadzany z irytującą nieporadnością, na karawanę osadników, dyliżans, pociąg, fort, ranczo lub oddział kawalerii. Swego rodzaju ironicznym katalogiem kinowych schematów jest felieton Jak być Indianinem, napisany przez Umberta Eca dla uciechy własnych dzieci. Zawarł tam m.in. takie zalecenia: nigdy nie atakować znienacka; zostawiać dobrze widoczne ślady; nigdy nie blokować dyliżansowi drogi dużą grupą, musiałby bowiem natychmiast się zatrzymać; nigdy nie napadać nocą, kiedy koloniści niczego się nie spodziewają; podnieść głowę, żeby stanowiła dogodny cel; w walce bezpośredniej celować bez pośpiechu; w razie ataku na wioskę indiańską opuszczać w popłochu namioty, a następnie biegać we wszystkie strony, próbując dotrzeć do broni, którą uprzednio umieściło się w trudno dostępnych punktach etc.(4)

W klasycznej opowieści o podboju Dzikiego Zachodu zderzone ze sobą zostały sfery Cywilizacji i Natury. Czerwonoskórzy postrzegani jako dzicy i obcy przynależą do tej drugiej i stanowią czynnik hamujący dla pierwszej. Postęp technologiczny niesiony przez białego człowieka, wyznawany przezeń system wartości, religia, obyczaje, produkty kultury czy nawet sposób spędzania wolnego czasu powinny być dla plemion prymitywnych dobrodziejstwem. Założenie to szczególnie w kontekście Stanów Zjednoczonych nabiera cech pewnika. Już od połowy XIX w. Amerykanie formułowali tezy, z których wynikało, że zostali predestynowani przez Boga do objęcia swymi granicami całego kontynentu, gdyż wypracowali najlepszą ideologię, regulującą życie publiczne, dysponują również najdoskonalszym systemem rządów i są obdarzeni przez Stwórcę wyjątkowymi cechami psychofizycznymi. Wg historyka z przełomu wieku, Fredericka Jamesona Turnera, dzieje USA to proces nieustannego przesuwania się Pogranicza ze Wschodniego na Zachodnie Wybrzeże, który doprowadził do ukształtowania się amerykańskiego systemu prawno-politycznego oraz do uformowania się wielu cech uznawanych za typowe dla Amerykanów. Ekspansja w głąb kontynentu nierozerwalnie związana była z rozwojem demokracji, a główny czynnik sprawczy stanowiło istnienie ogólnie dostępnej wolnej ziemi.

Kiedy 4 września 1886 roku Geronimo, wódz Apaczów Czirikaua (Chiricahua), ostatecznie skapitulował, a cztery lata później, 29 grudnia, kawaleria USA dokonała masakry Siuksów (Sioux) pod Wounded Knee, zakończył się kilkusetletni okres wojen z Indianami. Zanik Pogranicza mógł oznaczać stopniową degradację z trudem ukształtowanego systemu społeczno-politycznego. Ponieważ wyższość rasowa Amerykanów nakładała na nich obowiązek misji cywilizacyjnej i chrystianizacyjnej, jedynym wyjściem pozostało zastąpienie kontynentalnej ekspansji terytorialnej ekspansją skierowaną na kraje zamorskie, głównie Amerykę Łacińską i Daleki Wschód. Poszukując przestrzeni dla dominacji Stany Zjednoczone sprowokowały wojnę z Hiszpanią, zagarniając w jej wyniku Kubę, Filipiny i Puerto Rico. Pozbawieni praw obywatelskich rdzenni Amerykanie zostali zaś zamknięci w rezerwatach, gdzie systematycznie poddawano ich indoktrynacji oraz wykorzenianiu. ...niedbały, zdradziecki i do gruntu zepsuty Indianin nie powinien dłużej wstrzymywać pochodu cywilizacji. Żelazną ręką trzeba go zmusić do pracy, tak, by nie tysiące mil kwadratowych ledwie wystarczyło na nędzne życie z łowów, lecz by żył ze szczupłej fermy, w schludnym domku. ...miliony głodnej braci przybywa corocznie zza morza. Lepiej byłoby i dla nich, i dla nas, gdyby część ich uprawiała parki Gór Czarnych lub dobywała kruszce z ich łona. Ziemia należy do ludzkości, nie do jednej najleniwszej jej cząstki, a pantery czworonożne i dwunożne muszą ustąpić przed pochodem cywilizacji...(5) Romantyczna legenda o Pocahontas i Johnie Smithcie pozostała sentymentalną utopią ginącą w pomroce dziejów na równi z genezą Święta Dziękczynienia.

Westernowi autorzy podobnie jak politycy nie pozostawiali złudzeń. W jednym z niewielu nakręconych w epoce kina niemego filmów przedstawiających pozytywny wizerunek Indianina, Ginącym Amerykaninie (The Vanishing American,1925) George’a B. Seitza, tytuł zainspirowany został, co wyjaśnia prolog, teorią Herberta Spencera, mówiącą, że proces historyczny oparty jest na mechanizmie rywalizacji. Silniejsi pokonują słabszych, zatem szanse na przetrwanie mają tylko te plemiona i narody, które najlepiej przystosują się do zmiennych warunków. Protagonistą, odtwarzanym przez białego aktora, jest młody Nawaho (Navajo), powracający do rezerwatu z frontu I wojny światowej, aby uratować plemię przed zagładą spowodowaną intrygami nieuczciwego agenta Urzędu do Spraw Indian i aczkolwiek misja jego kończy się powodzeniem, ginie w finale. Można było bowiem opłakiwać fikcyjną postać, ale nie wolno było utożsamiać się ze zmarginalizowaną częścią społeczeństwa. Ponadto mimo sympatii, z jaką reżyser przedstawił czerwonoskórych, pokazał ich również jako gorszych, gdyż to przez cywilizacyjno-kulturowe zacofanie skazani zostali na klęskę. Początki poważnego zajęcia się przez Hollywood problemami mniejszości zamieszkujących Stany Zjednoczone sytuować należy dopiero w latach 50. Wtedy też formuła westernu poddana zostaje rozmaitym rewizjom, zaś twórcy, kryjąc się za kostiumem i maską gatunku, poruszają, często krytycznie, aktualne tematy, takie jak wojna w Korei oraz „polowanie na czarownice” komisji MacCarthy’ego.

Do najważniejszych obrazów tego czasu, poruszających kwestię indiańską, należą przede wszystkim Złamana strzała (Broken Arrow, 1950) Delmera Davesa i Ostatnia walka Apacza (Apache,1954) Roberta Aldricha. W oparciu o powieść Elliota Arnolda Blood Brother (Brat krwi), bazującej na autentycznych wydarzeniach z okresu walk z Czirikauami Cochise’a, Daves nakręcił obraz pod względem poszanowania realizmu, autentyczności szczegółów i przedstawienia tła historyczno-obyczajowego bardzo nowatorski. W głównej roli Toma Jeffordsa, przyjaciela wodza, wystąpił James Stewart, aktor obsadzany zwykle jako prawy idealista, który swoim pozafilmowym wizerunkiem uwiarygodniał szczerość przekonań bohatera o możliwości pokojowej koegzystencji białych z Indianami opartej na wzajemnym szacunku. Apacze przedstawieni zostali jako nacja godna i szlachetna, lecz pozbawiona przez Amerykanów wszystkiego, co najcenniejsze: miejsca na Ziemi, poczucia wspólnoty plemiennej, więzi z Naturą, odwiecznego systemu wartości, warunkującego sposób życia, wreszcie prawa do samostanowienia. Publiczność mogła na ekranie odnaleźć nie tylko w miarę rzetelną, sfabularyzowaną opowieść o autentycznej przyjaźni Amerykanina i Indianina, ale też ideały wprawdzie uniwersalne, ale coraz trudniejsze do odnalezienia w otaczającym świecie. Wystarczy wspomnieć, że ani Cochise, ani Jeffords, nigdy nie złamali danego słowa, pozostając lojalnymi wobec siebie bez względu na utrudnienia, jakie stwarzały rząd federalny, władze lokalne i wojsko.

Antywestern i nadwestern lat 60. diametralnie zmieniły perspektywę, z jakiej dotychczas, mimo wcześniejszych prób, postrzegano czerwonoskórych. Urealniano obraz stosunków pomiędzy antagonistami, oskarżając przy tym białych o rasizm i wykorzystywanie podbitych plemion. Nawet John Ford, autor między innymi słynnej Trylogii kawaleryjskiej, w której głosił pochwałę amerykańskiej armii, dokonał pod koniec życia swoistej ekspiacji, kręcąc elegijną Jesień Czejenów (Cheyenne Autumn,1964), w której sympatia reżysera znajduje się całkowicie – i bodaj pierwszy raz w całej jego twórczości – po stronie przegranych. Druga połowa dekady upłynęła pod znakiem młodzieżowej kontestacji, sprzeciwu wobec wojny w Wietnamie oraz przewartościowania obowiązującego kanonu priorytetów z pędem do kariery i gromadzeniem majątku na czele. Ideały te przeniknęły również do filmów produkowanych przez wielkie wytwórnie, a często farwestowy kostium umożliwiał wyrażenie przez twórców radykalnego sprzeciwu względem amerykańskiej polityki oraz krytykę społeczeństwa konsumpcyjnego. Chociażby bohater Hombre (1967) Martina Ritta, biały, wychowany został przez Indian w przeświadczeniu, że cywilizacja jest piekłem. W 1970 roku pojawiły się na ekranach trzy tytuły w rozmaity sposób podejmujące polemikę z zastałą formą gatunku i otaczającą rzeczywistością: Niebieski żołnierz (The Soldier Blue) Ralpha Nelsona, Człowiek zwany Koniem (Man Who Called Horse) Elliota Silversteina i Mały wielki człowiek (Little Big Man) Arthura Penna.

Wszystkie te filmy śmiało przełamywały stereotypy, pokutujące w wyobraźni białych na temat Indian, a dzieło Silversteina nazwano nawet „westernem etnograficznym” ze względu na autentyzm, uzyskany poprzez obsadzenie czerwonoskórych w rolach Siuksów, część dialogów w plemiennym narzeczu czy drobiazgowe przedstawienie życia w wiosce. Podobną strategię autorską zastosuje dwadzieścia lat później Kevin Costner, kręcąc Tańczącego z Wilkami (Dances with Wolves, 1990) i prezentując kulturę rdzennych Amerykanów jako bezdyskusyjnie wyższą od cywilizacji białego człowieka – autentyczną, prostą, harmonijną, przesyconą ekologizmem, podkreślającą wartość odpowiedzialności za los jednostki, ale także wspólnoty i Ziemi, którą się zamieszkuje. Protagonista, major kawalerii John Dunbar, wybiera życie prawdziwsze, dezerterując z armii, odrzuca zatem pozorne wartości, które mu oferuje represyjne amerykańskie społeczeństwo. Uczynienie bohaterem pozytywnym dezertera, który jakoby zdradził własny kraj, spotkało się w Stanach Zjednoczonych z głosami krytyki, oskarżającymi twórców o propagowanie postaw niepatriotycznych. Prawda najwyraźniej bywa bolesna i nawet historyczne oddalenie nie jest w stanie złagodzić jej dotkliwego działania.

Apacze nie mają nikogo, kto by opowiedział o ich tragedii...
(6)

Polski tytuł ekranowy filmu Roberta Aldricha nie tylko przedwcześnie zdradza jego treść, ale też sugeruje jeden sposób jej odczytania. W oryginale brzmi on ascetycznie: Apache (Apacz). Słowo to w języku plemienia Zuni, pozostającego przez około dwieście lat sąsiedztwa w stałym konflikcie z półkoczowniczymi Atapaskami, do których należą Nawahowie i Apacze, oznacza wroga. Nie należy się dziwić, że świat poznał ten naród pod obcą nazwą: konsekwentnie zdobywali nowe terytoria w Regionie Południowo-Zachodnim, przepędzając zamieszkujące je plemiona, a jeśli już gdzieś osiedli, rozpoczynając uprawę roli, utrzymywali się również z wypraw łupieżczych. Wojowniczy styl życia i rodzaj prowadzonej gospodarki sprawiły, że zasiedlali wysokie góry, doliny górskich rzek i trudno dostępne kotliny. Żyli w niewielkich społecznościach zawsze gotowych do szybkiego przenoszenia się. Stosowali taktykę wojny partyzanckiej, w której celem nie było zabicie wroga, lecz zdobycie pożywienia dla rodziny lub przyprowadzenie koni bez konieczności stoczenia bitwy z przeciwnikiem.

Nigdy, wbrew powtarzanym także przez wielu badaczy obiegowym opiniom, nie skalpowali swoich ofiar(7), czynili też rozróżnienie między wojną i wyprawą łupieżczą. Ta pierwsza była aktem zemsty za jakiś akt przemocy wobec członka grupy, a dowodził w niej zawsze krewny zabitego lub poszkodowanego. Inaczej niż plemiona z Wielkich Równin (Siuksowie, Czejenowie czy Komancze), z którymi są często myleni, nie tworzyli żadnych stowarzyszeń wojennych, nie chcieli też prowadzić wojen w sytuacjach beznadziejnych. Walczyli zwykle pieszo, a konie służyły im do szybkiej ucieczki. Sława legendarnych przywódców, takich jak Cochise i Geronimo, brała się z umiejętności zwodzenia kawalerii USA. Niektóre grupy Apaczów prawie nie zajmowały się rolnictwem i stylem życia przypominały Indian równinnych; Jicarilla i Mescalero mieszkali w tradycyjnych namiotach „tipi”, inne szczepy zaś budowały w górskich zadrzewionych dolinach szałasy z gałęzi „wickiup”. Nawahowie łączyli obydwa style życia, będąc dobrymi rolnikami a zarazem wojowniczymi półkoczownikami. Atapaskowie nie dzielili się na plemiona, lecz narody; najwyższą formą organizacji był szczep, tworzony przez lokalne grupy składające się z kilku dużych rodzin. Nie istniała żadna centralna struktura władzy – dowodzący grupkami lub hordami przywódcy, mężczyźni bądź kobiety, swój wpływ zawdzięczali osobistemu bogactwu lub umiejętnościom. Dla wszystkich szczepów wspólne były: wizja świata, orientacja religijna, mitologia, decydujący o pokrewieństwie matriarchat, obrzędy pomagające wyleczyć chorobę, objaśnić świat i odpędzić złe moce, ceremonie inicjacyjne związane z dziewczęcą dojrzałością płciową oraz rola szamana (Medicine Man) jako plemiennego autorytetu.

W gruncie rzeczy niedobry, choć wypływający niewątpliwie ze szczerych intencji twórców, film Aldricha, umiarkowanie rzetelny etnograficznie, jest w istocie dramatem kameralnym, którego główny bohater, Massai, staje przed możliwością życiowego wyboru, warunkującego dalsze istnienie. Jeżeli pozostanie wiernym sobie, a więc tradycji szczepu Czirikaua, zginie; jeśli się zasymiluje, zabije w sobie duszę wojownika. Niestety nie tylko z winy scenariusza czy producentów ten jeden z niewielu autochtonicznych protagonistów w historii westernu jest postacią nieautentyczną – w jego rolę wcielił się porażająco niebieskooki Burt Lancaster w makijażu i peruce. Nawet wśród statystów oko widza raczej nie odnajdzie prawdziwych Indian. Chociaż uwaga skupiona zostaje na losach jednostki, współscenarzysta i autor adaptowanej powieści Bronco Apache, Paul I. Wellman, zajmuje stanowisko w dyskusji dotyczącej pokojowej koegzystencji białych i czerwonoskórych na wspólnej ziemi. Na przykładzie zatem pojedynczego losu przedstawia dzieje całych plemion. Wizja ta jest nazbyt optymistyczna i naiwna, by mogła być realistyczna, pokrywa się też z postulatami XIX-wiecznych abolicjonistów, których starania o uwolnienie Indian z rezerwatów i nadanie im praw obywatelskich przyniosły skutek wręcz odwrotny.

Zamknięcie w rezerwacie poza oczywistym ograniczeniem wolności wiązało się także z programowym wykorzenianiem i postępującą degeneracją rdzennych Amerykanów. Według nielicznych sympatyków demoralizowała ich niejednoznaczna pozycja, narzucona przez dominujących politycznie, militarnie i prawnie białych. Indianin: Jest i nie jest wolny, jest i nie jest człowiekiem. Mówi mu się, że wolno mu wszystko, co innym ludziom, ale gdy chce to robić, na przykład wyjść z rezerwatu, jest przez agenta zawracany. Nie wolno mu odwiedzać innych, tańczyć, zbierać się zgodnie z życzeniem itd.(8). Osadzenie na terenie rezerwatu wiązało się także ze zmianą odwiecznego sposobu życia i przyjęciem wzorców gospodarki amerykańskiej, obcej tradycji i woli zainteresowanych. Nowym głównym źródłem dochodu stało się rękodzieło, przymuszano także czerwonoskórych do regularnej pracy na farmach, na kolei, w kopalniach i w miastach.

Wszystkie z założenia wnioskodawców proindiańskie ustawy w rzeczywistości miały na celu dostosowanie obcych kulturowo do obowiązującego modelu funkcjonowania obywatela w strukturach społecznych, ekonomicznych i politycznych USA. Uchwalony w 1875 roku Indian Homestead Act (Ustawa o osiedlaniu się Indian) zachęcał czerwonoskórych do przyjęcia osiadłego trybu życia, uważano bowiem, że jeśli staną się farmerami pracującymi na własnej ziemi, przyspieszy to proces uzyskania przez nich statusu obywateli. Pojawił się postulat podziału gruntów plemiennych i ziemi rezerwatów na indywidualne działki. Był on także w interesie białych osadników, którzy stopniowo i niejednokrotnie bezprawnie przejmowali tereny indiańskie, oraz podlegających rządowi federalnemu kompanii kolejowych.

Zdaniem abolicjonistów system rezerwatów tłumił rozwój osobistych potrzeb, a miał on być tylko pośrednią drogą do zupełnego ucywilizowania rdzennych Amerykanów. Następnym etapem winno być wykorzenienie poprzez wytworzenie w nich poczucia indywidualnej własności i nadanie ziemi, do której mieliby takie samo prawo, jak biali. Z inicjatywy przewodniczącego Senackiej Komisji d/s Indian, Henry’ego H. Dawesa, uchwalono w 1887 roku General Allotment Act (Ogólny akt nadania ziemi), zakładający podzielenie rezerwatów na działki indywidualne po 160 akrów (ok. 6,5 hektara) z prawem powiernictwa rządu federalnego na dwadzieścia pięć lat. Wiele plemion nie chciało zaakceptować ustawy Dawesa, gdyż wiązała się ona z utratą znacznej części ziem zajmowanych od stuleci, a przecież ich wspólna własność była podstawą społecznej jedności – zastosowano wobec opornych przemoc. W ciągu trwania ważności Aktu Nadania, do 1934, czerwonoskórzy z posiadanych 100 milionów akrów stracili ok. 86 milionów – wtedy też rezerwaty uznawane dotychczas za więzienia stały się ostatnią deską ratunku. Prezydent Franklin D. Roosevelt nazwał Dawes Act potężną maszyną do starcia plemion, a przecież jego twórca uważał się za przyjaciela Indian! Zdaniem białych koegzystencja była możliwa tylko w wypadku dostosowania się podbitych do podbijających. Programy amerykanizacji rdzennych Amerykanów obejmowały także utworzenie Sądów do Spraw Indiańskich Wykroczeń, rezerwatowej policji i przymusowego systemu szkolnictwa, często na terenach oddalonych od miejsca zamieszkania.

Bohater Aldricha początkowo ma do wyboru dwie drogi: albo poddać się razem z Geronimo i dać zesłać do Fort Marian na Florydzie, gdzie prawdopodobnie zabije go malaryczny klimat, albo nie złożyć broni i samotnie stawić czoła kawalerii Stanów Zjednoczonych, przyjmując z godnością śmierć wojownika. Wybiera wyjście drugie, skazując się na nieustającą walkę i wieczną ucieczkę. Gdyby nie samozaparcie jego ukochanej, wyrzekłby się, dla jej dobra, także miłości – nie ma bowiem takiego miejsca na Ziemi, w którym mógłby kochać. Wielokrotnie nazywa siebie „ostatnim”: prawdziwym Apaczem, walczącym Apaczem, prawdziwym wojownikiem. Widząc zamkniętych w rezerwacie współplemieńców, pogrążających się w alkoholizmie, przymuszanych do budowy drogi czy w złudnej nadziei na awans społeczny wstępujących do indiańskiej milicji, tylko siebie uznaje za godnego miana „narodu” – urodzonego, żyjącego i przygotowanego na śmierć jak Czirikaua. Geronimo, który ostatecznie skapitulował przed Amerykanami, również w pojęciu Massai zdradził ideały przodków, a ponad to nie mówił w jego imieniu. Fikcyjna postać nie zna przyszłości historycznego wodza; po odbyciu kary powrócił on do rezerwatu, zajął się z zyskiem uprawą roli, przeziębił w wyniku alkoholowych ekscesów i zmarł na zapalenie płuc. To przykład śmierci żałosnej, groteskowej nie tylko dla tak pomnikowej postaci.

W trakcie ucieczki bohater dostrzega niespodziewanie możliwość kompromisowego wyjścia trzeciego, której długo nie może zaakceptować. Spotyka małżeństwo Czirokezów (Cherokee) – przyjęło ono styl życia białych i utrzymuje się z uprawy kukurydzy. Początkowo Massai myśli, ze farmer zabił białego i przejął jego dom; fakt, że wojownik i mężczyzna taki styl życia obrał dobrowolnie, jest sprzeczny z indiańskim podziałem ról społecznych. Wymuszona przez amerykańskie władze zmiana stylu życia pociągała za sobą zasadnicze przemiany wzorców osobowych i systemów wartości. Wśród myśliwych pracę na roli uznawano za godną wyłącznie kobiet, a rolnictwo typu jankeskiego główne funkcje przypisywało mężczyznom. Pociągnęło to za sobą zanik typowych zajęć męskich: myślistwa i wojowania, co z kolei, odebrane jako degradacja, stało się przyczyną alkoholizmu, hazardu, chorób psychicznych i demoralizacji w rezerwatach. Indianki pozornie zyskały, gdyż mogły ograniczyć się do prac domowych i rękodzieła, musiały jednak znosić skutki frustracji swoich mężów i ojców.

Władze intensywnie zachęcały czerwonoskórych do rolnictwa, nie zważając na ich znikome w tym względzie umiejętności i jałowość gleby, jaką oddano im do dyspozycji. Biali osadnicy zaś nie byli przychylnie nastawieni do rdzennych Amerykanów pracujących na roli w sąsiedztwie. Spotkany Czirokez wylicza długą drogę, jaką musiał przebyć, aby we względnym spokoju pracować i relaksować się wśród mebli białych ludzi i zegara z kukułką: Karolina, Tennessee, Terytorium Oklahomy. Massai usiłuje znieważyć zasymilowanego autochtona, nazywając go wrogiem i kobietą. Nie chce przyjąć dobrych rad, korzysta wprawdzie z nowego ubrania, lecz ignorując łóżko, kładzie się do snu na podłodze w pokoju gościnnym. Jego duma plemienna każe mu podkreślać, że Czirikaua są wojownikami, nie rolnikami. Gospodarz odpowiada, że Czirokezi też nimi byli, ale czas wojowników się skończył. Ofiarowuje również Apaczowi woreczek ziaren kukurydzy na siew. Traktowany przez bohatera początkowo jak zbędny balast, a następnie pożywienie na czarną godzinę, stanie się wreszcie talizmanem zakochanej w wojowniku Nainle i sprawi, po szeregu wahań, perturbacji i przeszkód, że Massai, nie tracąc ani krzty swej godności, zostanie rolnikiem. Nie powróci jednak do rezerwatu.

Aldrich nakręcił początkowo sekwencję śmierci głównego bohatera od niehonorowego strzału w plecy, padającego w chwili, gdy słyszy on krzyk swego nowonarodzonego dziecka. Producenci zażądali jednak happy endu, porażającego nieautentycznością w stopniu znacznie silniejszym, niż całe dzieło, lecz niosącego optymistyczne przesłanie. Ostatecznie, mimo niewątpliwej melodramatyzacji wątku miłosnego, westernowy protagonista powinien wyjść z opresji zwycięski, skoro do tej pory udało mu się pokonywać w pojedynkę kawalerię USA, wprawdzie nie nadludzkimi siłami, lecz inteligencją, sprytem i przebiegłością. Finałowa walka rozgrywa się na polu kwitnącej kukurydzy, która niebawem wyda pierwsze ziarna, nieopodal wierna żona rodzi dziecko – i dla niego istnieje nadzieja. Gdy Massai słyszy krzyk potomka, odrzuca broń; co dziwniejsze, porzucają ją także osaczający go Amerykanie i rezerwatowa milicja. Wojownik, który zamienił, jak nakazuje święta księga białych, miecz na lemiesz, znika we wnętrzu chaty. Osiągnięty zostaje kompromis w myśl zasady „dostosuj się albo zgiń!”, jaka zwykle obowiązuje w społeczeństwach represyjnych. Z jednej strony zatem Apacz odnosi zwycięstwo: nad samym sobą, nad wstecznymi przekonaniami plemiennymi, nad pozornie deprecjonującą kobiety tradycją, a nawet nad dotychczasowymi wrogami, którzy pozwalają bezbronnemu uściskać syna. Z drugiej jednak przegrywa: już nawet chodzi ubrany jak biały. Czy w taki sposób osiągnięty pokój może być dla którejkolwiek ze stron powodem do dumy?

Dwa lata przed premierą filmu Aldricha uruchomiono w Stanach Zjednoczonych Program Dobrowolnych Przesiedleń, zwany także Programem Pomocy w Zatrudnieniu. Oficjalnie władze postawiły sobie za cel poszukiwanie miejsc pracy dla bezrobotnych Indian, żyjących na przeludnionych obszarach wiejskich. W praktyce miał to być jeszcze jeden sposób na pozbawienie czerwonoskórych ich ziemi i kontaktu z władzą centralną. Zapewniano pokrycie kosztów przeprowadzki oraz nauki zawodu i opłat za mieszkanie w pierwszych miesiącach pobytu w mieście. Następny krok uczyniono w 1957 roku, wprowadzając w życie Program Nauki Zawodu dla Dorosłych Indian. Do 1960 przeniesiono do miast ponad 60 tysięcy rdzennych Amerykanów, lecz połowa z nich wkrótce wróciła do rezerwatów. Jedynym skutkiem tych rządowych programów pomocowych były dezorganizacja i ubożenie plemion.

Wraz z dojściem do głosu nowego, samoświadomego, wykształconego przez białych lecz zakorzenionego w tradycji pokolenia czerwonoskórych w latach 60., zmieniła się także sytuacja polityczno-ekonomiczno-społeczna pierwszych mieszkańców Ameryki. Kontestacyjny ferment, który opanował cały odebrany im kraj, potomkowie ciemiężycieli szukający w ich filozofii inspiracji do życia prawdziwszego, niż oferowane im dotychczas przez rodziców a wreszcie, po pokojowych akcjach protestacyjnych i zbrojnych rozruchach, także przyswojenie sobie praw rządzących amerykańskim rynkiem finansowym, dały Indianom możliwość ponownego zaistnienia w świecie białego człowieka, z trudem godzącego się na kompromisy. Obecnie ich bronią są, zupełnie im niegdyś obce, akcje i obligacje. Zatem: nie otwarta walka, nie asymilacja, lecz mimikra stanowić może sposób na odebranie należnego dziedzictwa. Uderzać należy w punkt najczulszy, który w ufundowanym na żądzy dóbr społeczeństwie kapitalistycznym znajduje się w portfelu.

Co do amerykańskiego kina zaś, możemy mieć prawie pewność, że oglądani przez nas od lat 70. czerwonoskórzy są nimi naprawdę. Może nie zawsze pełnej krwi, jak to ma miejsce w przypadku Johnny’ego Deppa w Odważnym (The Brave, 1997), ale to wszak przykład filmu głęboko osobistego, artystycznego i autorskiego, a ostatnia przywołana cecha właściwie wyklucza możliwość zaklasyfikowania tej produkcji jako hollywoodzkiej. Rdzenni Amerykanie mówią dziś własnym głosem i we własnym imieniu.

(1) Cyt. za: W. C. Sturthevant (red.), Indianie Ameryki Północnej, tł. Robert Firmhofer, Warszawa 1994, s. 37.

(2) Popularna parafraza stwierdzenia gen. Philipa Henry’ego Sheridana: „Jedyni dobrzy Indianie, jakich znałem, byli martwi”.

(3) Cyt. za: K. Michalska, B. Michalski, Nowe Hollywood. Rozmowy o sztuce i rzemiośle filmowym, Warszawa 1987, s. 126-7.

(4) Por. : U. Eco, Zapiski na pudełku od zapałek, tł. A. Szymanowski, Poznań 1993, s. 7-10.

(5) Cyt za: I. Rusinowa, Indianie, traperzy i osadnicy w dziejach amerykańskiego Zachodu, Warszawa 1990, s. 177.

(6) Wódz Eskiminzin, cyt. za: Z. Teplicki, Wielcy Indianie Ameryki Północnej, Warszawa 1994, s. 215.

(7) Podaję za Nancy Parezo z Muzeum Stanowego Arizony, por. : W. C. Sturtevant (red.), op. cit., s. 54-5.

(8) Hamlin Garland, cyt za: I. Rusinowa, op. cit., s. 243.

BIBLIOGRAFIA

Dee Brown, Pochowaj me serce w Wounded Knee. Indiańska historia amerykańskiego Zachodu, tł. James D. Brenner, Małgorzata Brenner, Ewa Jarzębska, Warszawa 1981

Umberto Eco, Zapiski na pudełku od zapałek, tł. Adam Szymanowski, Poznań 1993

Jerzy Gąssowski, Indianie Ameryki Północnej od początków po wiek XIX, Warszawa 1996

Krystyna Michalska, Bohdan Michalski, Nowe Hollywood. Rozmowy o sztuce i rzemiośle filmowym, Warszawa 1987

Ewa Nowicka, Izabella Rusinowa, Wigwamy, rezerwaty i slumsy. Z dziejów Indian w Stanach Zjednoczonych, Warszawa 1990

Izabella Rusinowa, Indianie, traperzy i osadnicy w dziejach amerykańskiego Zachodu, Warszawa 1990

Janusz Skwara, Western odrzuca legendę, Warszawa 1985

Miroslav Stingl, Indianie bez tomahawków, tł. Piotr Godlewski, Katowice 1987

William C. Sturtevant (red.), Indianie Ameryki Północnej, tł. Robert Firmhofer, Warszawa 1994

Zbigniew Teplicki, Wielcy Indianie Ameryki Północnej, Warszawa 1994

FILMOGRAFIA

1925: Ginący Amerykanin/The Vanishing American, reż. George B. Seitz
1950: Złamana strzała/Broken Arrow, reż. Delmer Dawes
1954: Ostatnia walka Apacza/Apache, reż. Robert Aldrich
1964: Jesień Czejenów/ Cheyenne Autumn, reż. John Ford
1967: Hombre, reż. Martin Ritt
1970: Człowiek zwany Koniem/ Man Who Called Horse, reż. Elliot Silverstein
Mały wielki człowiek/Little Big Man, reż. Arthur Penn
Niebieski żołnierz
/The Soldier Blue, reż. Ralph Nelson
1976: Lot nad kukułczym gniazdem/One Flew On the Cuckoo’s Nest, reż. Miloš Forman
1990: Tańczący z wilkami/Dances with Wolves, reż. Kelvin Costner
1997: Odważny/The Brave, reż. Johnny Depp

Interpretacja Ostatniej walki Apacza jako filmu rasistowskiego: http://www.poffysmoviemania.com/Apache.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz