czwartek, 8 lipca 2010

SERENISSIMA W ZWIERCIADLE ODBITA. O północno- i latynoamerykańskim dotknięciu rzeczywistości cudownej



I. WENECJA

Wenecja, miasto na wodzie, miasto-nenufar… Porównując dzieła, które jej poświęcono, można by ocenić przemiany smaku następujące z biegiem stuleci.(1)

Wenecja: miasto-pretekst do kilku uwag o tym, jak pisarze dwóch kultur widzą (czy może budują?) swój (czy może nasz…) świat. Opanować te dwa tematy-rzeki – choć właściwsze byłoby porównanie z bagnistą laguną – oto zadanie niełatwe, by nie rzec: z góry skazane na niepowodzenie.

Czujemy się bezsilni wobec bogactwa odniesień kulturowych, jakie budzi to miasto nad Adriatykiem. Pisze Roberto Salvadori, że już z początkiem XVIII w. La Serenissima Republica przemieniła się w „Wenecję” na weducie, w legendzie, w przedstawieniu teatralnym, niemal w złudzenie – i tego idealnego miasta, przemienionego w mit, ponieważ znalazło się poza granicami historii, nikt już nie zdoła unicestwić. „Wenecja” nie umrze, choć Wenecja umarła. Jej nowe życie toczy się w kręgu kultury, którą „Wenecja” obficie zasila swoimi inspiracjami, dostarczając epoce współczesnej wielu istotnych symboli, zaczerpniętych z nieprzebranego bogactwa własnej tradycji.(2)

Trochę łatwiej zdefiniować nam realizm magiczny; nie będziemy jednak brnąć w definicje, spierać się z krytykami i podważać teorii literaturoznawców. Niech wystarczy stwierdzenie, że sedno tkwi w balansie na granicy pomiędzy rzeczywistością a niecodziennością, w proporcji, w niepewności czytelnika. Nie należy oddzielać czucia i wiary od mędrca szkiełka i oka, lecz doprowadzić je do stanu idealnej równowagi.

Fascynująca i frapująca Wenecja, miasto pozujące dla niewidzialnego oka(3), stanowi wygodną w użyciu dekorację, która w opinii powszechnej jest w mocy uatrakcyjnić każdą opowieść. Bywają też tacy pisarze, którym miasto-znak nie będzie w stanie niczego narzucić, jak chociażby Marcel Proust. Jego bohater nic sobie nie robi z osiemnastu wysepek połączonych stu czterdziestoma mostami, przyznając, co prawda, że wrażenia codziennej egzystencji weneckiej są nam przekazywane za pomocą dzieł sztuki, czyli rzeczy wspaniałych(4).

Oferuje czytelnikowi wciąż te same – a jednak za każdym razem inne! – refleksje nad nieuchronnym starzeniem się matki, wspomnienia z Combray, polityczno-towarzyskie dyskusje pani de Villeparisis z panem de Norpois i uwagi o urodzie dziewcząt z ludu. Doprawdy, nie musiał w tym celu wystawiać nosa poza Faubourg Saint-Germain! Innym pisarzem, któremu opatrzona już magia Wenecji w niczym nie przeszkadza, jest Alejo Carpentier – zajmuje go nie sztafaż, lecz kwintesencja ducha miasta, czyli muzyka Vivaldiego. Z tego też względu Koncert barokowy nie mógł się był narodzić, ani być wykonany, w żadnym innym miejscu na Ziemi.

Ci z twórców, których brzydko nazywamy słabszymi, nie mogą oprzeć się pokusie, zrodzonej może z lenistwa, może z chęci łatwego zysku, może w poczuciu braku sił twórczych albo z naiwnej fascynacji pop-kulturowej, pokazania „Wenecji”. I powiedzenia nam: „Oto miasto magiczne. Oto cudowna historia. Oto przekraczamy granice realizmu, a potem idziemy na obiad”. Wiara w temat, który sam się obroni, gdyż jest tak nośny, że nikomu nie przyjdzie do głowy go zakwestionować. Stwierdzenie, że oczywiście można taki zabieg przeprowadzić dobrze albo źle (częściej źle) będzie banałem. Niemniej można. Efekt, cóż, odpowiednio: albo zupełne okropieństwo, o jakim nasze praprababki zwykły mawiać, że można je pod placki lub na papiloty zużyć, albo przyjemne czytadło, miła układanka, gra intertekstualno-intelektualna. Gdzieś pomiędzy tymi dwiema opcjami znajduje się Michael Golding ze swoimi Prostymi modlitwami.

Nie tylko w baśniowości, historyczności, skarbach sztuki i migotliwych wodach laguny tkwi źródło naszego zdumionego zachwytu. Joanna Pollakówna określa piękno Serenissimy jako nie zniweczone, ale dopełnione i usankcjonowane s k a z ą. Piękno nie musi być higieniczne. Uroda natury, która przejmuje nas do głębi, nie ma w sobie nic sterylnego.(5) Piękno Wenecji musi być zamącane.

Znowu więc Eros w nierozerwalnym uścisku z Thanatosem, dosłowna i przenośna zgnilizna dekadencji, poczucie nieuchronnego rozpadu i dojmującego końca? Cóż robić, noblesse oblige... Dla Prousta każde weneckie okno zamieniało się w obraz. Dla Tomasza Manna na Lido przebiegała, przekraczalna tylko w jedną stronę, granica Pól Elizejskich. Nawet Woody Allen miałby coś do powiedzenia o gondolach. Poetyckość – poetyckością, ale z drugiej strony Goethe już w 1786 narzekał na wenecki hałas i brud.

Pójdź, poprowadzę cię za rękę, pokażę ci moje miasto – mówią pisarze. I prowadzą, a każdy przedstawia inną Wenecję. W różnych zwierciadłach przeglądają się ich Serenissimy. A o to wszak w literaturze chodzi.

II. HAWANA – PARYŻ

...raz jeszcze przedstawiłem mój Tryptyk Cudów, moją alleluję olśniewających geografii, ale występując jako zwiastun możliwych zjawisk cudownych, rozwinąłem nową myśl, dojrzałą dzięki ostatnio poznanym lekturom...(6)

Sytuacja pisarza w istocie ma w sobie coś z kondycji konkwistadora, odkrywcy nieznanych lądów, eksploatatora zamorskich złóż. Alejo Carpentier, urodzony na Kubie z ojca Francuza i matki Rosjanki, jest, podobnie jak Kolumb, zwiastunem cudów rzeczywistych, spotykanych na każdym kroku. Różnica pomiędzy Ameryką Łacińską a Europą sprowadza się dla niego do rozróżnienia między „być po prostu” a „być kreowanym”. W manifeście – przedmowie do Królestwa z tego świata (1949) – obnaża ubóstwo, wtórność i sztuczność francuskiego wyzwolenia wyobraźni przez surrealizm, przeciwstawiając mu latynoski element cudowny, który wypływa swobodnie z rzeczywistości określonej we wszystkich szczegółach. Ujawnia się zaś na skutek uprzywilejowanego sposobu postrzegania, z oświetlenia niezwykłego, ze szczególnej intensywności przeżycia, a nade wszystko z wiary. ...wszystko okazuje się cudowne w historii, która nigdy nie mogłaby się rozegrać w Europie, a która mimo to jest tak rzeczywista, jak każde przykładowe wydarzenie z tych, które dla celów pedagogicznych zamieszcza się w podręcznikach szkolnych. Ale czymże jest historia całej Ameryki, jeśli nie kroniką rzeczywistości cudownej?(7)

Wenecja jak najbardziej leży w Europie. Jak wybrnąć z powyższego paradoksu?

Literacka ekwilibrystyka Carpentiera, faktycznie przesycona niesłychana dbałością o historyczno-społeczno-obyczajowe szczegóły, oparta na nierozerwalnym związku Starego i Nowego Świata, dotyka magii głównie na poziomie czasowym. Żołnierzami na wojnie czasu(8) są nie tylko pisarz i stworzone przezeń postaci, ale także czytelnicy. Któż z nas, prawdziwych miłośników, nie przedzierał się przez zasieki detali, a za nimi kryły się konkretne daty. Kto nie zapętlił się w Podobnym do nocy miedzy 1200 r. p.n.e. a XIX w. Kto wyszedł obronną ręką z konfrontacji z kołem czasu, raz się cofającym, innym znów razem przyspieszającym, albo wypadającym ze swej koleiny i rozszczepianym na dwoje. Uwolniony od ciężaru ciała Krzysztof Kolumb może uczestniczyć we własnym procesie beatyfikacyjnym jako „Niewidzialny” świadek, a potem spaceruje po Rzymie w towarzystwie równie lekkiego Wielkiego Admirała Wenecji i Genui, Andrei Dorii. Temu znudziło się w grobowcu, chciał rozprostować nieobecne kości, pożuć trochę tytoniu. Przykłady zawirowań temporalnych można mnożyć.

Jak i pozostałe utwory Koncert barokowy z bardzo silną podbudową realistyczną i konkretnymi, sprawdzalnymi w każdej dobrej encyklopedii datami, zakotwiczony jest mocno w historii. Nie byłoby tej mini-powieści bez Montezumy Vivaldiego, pierwszej opery o tematyce latynoskiej, do której libretto napisał Alvin (czy może Girolamo) Giusti, opierając się na kronice Antonia de Solisa. Partytura Czerwonego Księdza nie ujrzałaby światła dziennego bez Hérnana Cortésa, Wielkiego Admirała Izabelli i Ferdynanda, bez unii Kastylii z Aragonią. Bogata jest plątanina dróg inspiracji wzajemnych, rozciągnięta w czasie i przestrzeni.

Nie powstałaby także ta opowieść, gdyby Europejczyków nie fascynowały tak bardzo obce kraje i dalekie podróże, których obraz przetrawiony mieli przez eposy rycerskie i mitologię starożytnej Grecji. Bajkami karmi się Wielka Historia (...). Bajkami wydają się nasze sprawy ludziom stąd, bo utracili sens bajeczności. Nazywają bajecznym wszystko, co dalekie, irracjonalne, umieszczone w dniu wczorajszym (...), nie rozumieją, że bajeczność jest w przyszłości. Cała przyszłość jest baśniowa.(9) W ten sposób widzimy, że nie tylko czas toczy swoje koła, ale i tropy kulturowe swobodnie dryfują, ukazując nam niejednokrotnie wyretuszowane lub przybrane inną maską oblicza.

Zarzucano Carpentierowi, że postulując Amerykę Łacińską z jej kulturą indygenistyczną i wielopoziomowym synkretyzmem jako źródła odnowy oraz wciąż twórczych inspiracji dla literatury, pozostaje nadal niezwykle europejski. Właściwszym byłoby określić go mianem pisarza-na-styku, a jeszcze lepiej pisarzem-wzajemnego-się-przenikania tych dwóch typów wyobraźni. Jego bohaterami są często Europejczycy żyjący w koloniach, albo mieszkańcy zamorskich dominiów, przybywający do Starego Kraju w poszukiwaniu historycznych i kulturowych korzeni. Jak Pan i jego sługa Filomeno, którzy w 1709 r. opuszczają Meksyk, by przez Hawanę i Madryt dotrzeć do Wenecji – jej malarstwo (Rosalba Carrera, Giambattista Tiepolo) i muzyka (Antonio Vivaldi) są im już doskonale znane.

W czasie skrupulatnie opisywanego karnawału Pan w kostiumie Montezumy i Murzyn, któremu w tej scenerii za przebranie wystarczy własna twarz, są świadkami nocnego koncertu w Ospedale Della Pietá, zaimprowizowanego przez Haendla (w drodze do Londynu), Scarlattiego (przyjechał z Neapolu) i Vivaldiego oraz wychowanki szkoły klasztornej. Wieczory takie rzeczywiście miały miejsce, o czym wspominają pamiętnikarze z epoki. Jednakże nad ranem całe, prócz dziewcząt, towarzystwo płynie na cmentarz San Michele, by zjeść śniadanie, pogawędzić o pomysłach muzycznych i podyskutować o twórczości Strawińskiego (w 1971 pochowanego tam na własne życzenie obok Diagilewa), na którego grób się natykają. Na dobitkę Filomeno gra jazzową improwizację na trąbce i używa słów, które pozostałym wydają się majaczeniem pijaka: JAM SESSION. W drodze powrotnej przed pałacem Vendramin-Calergi oglądają żałobną gondolę ze zwłokami Ryszarda Wagnera (w 1883 umarł tu na apopleksję), oczekiwaną już przez sapiącą wśród mgieł lokomotywę Turnera (Deszcz, para, szybkość, 1844). Maurowie na Wieży Zegarowej wciąż odmierzają godziny, chociaż czas już dawno przestał się nimi przejmować i przepływa swobodnie jak woda weneckich kanałów, ...gdzie chmury są przewoźnikami aniołów a karnacja kobiet jest z mrożonego blasku, gdzie duchowe i zmysłowe wymieniają się rolami wśród architektury igrającej z prawami optyki(10).

Kiedy Pan decyduje się na powrót do Coyoacán, Murzyn odprowadza go na dworzec, mając w kieszeni bilet na występ Louisa Armstronga. Jest już rok 1955, dochodzi godzina ósma wieczorem. Towarzysze europejskiej podróży, a także przyjaciele, żegnają się „może do wczoraj”. W teatrze Sant’ Angelo, gdzie jeszcze niedawno słuchali generalnej próby Montezumy, ma miejsce nowy koncert barokowy, z którym, na skutek nieoczekiwanego cudu, zmieszały się wpadające przez małe okienko godziny wybijane przez Maurów na Wieży Zegarowej(11).

III. FILADELFIA – GDZIEŚ W EUROPIE


...patrzy na nią oczyma szypra galeonów, który właśnie przybił do Wenecji ...(12)

Być może zwykły snobizm, a być może głębokie wewnętrzne przekonanie, sprawiły, że urodzony w Filadelfii Michael Golding, doktor literatury, student Oxfordu i nowojorski aktor, porzucił Stany Zjednoczone, by w Europie zająć się wyłącznie pisarstwem. Jego debiutanckie Proste modlitwy zyskały sobie uznanie za oceanem (nas, prawdziwych miłośników niechże nie odstraszy pochlebna recenzja Thomasa Kennealy'ego!) i nie ustrzegły się porównań z marquezowskimi Stoma latami samotności. Amerykanie lubią etykietki, co widać chociażby na przykładzie kina: Europa preferuje filmy autorskie, oni gatunkowe.

Ryzykowne stwierdzenie, że gdyby Alejo Carpentier pisał literaturę wagonową, to mogłoby powstać coś w typie Modlitw jest może zbyt śmiałe, ale mieści w sobie ziarnko prawdy. Z jednej strony mamy tu dbałość o szczegóły historyczno-obyczajowe weneckiej laguny u schyłku średniowiecza: wtrącone słowa z dialektu, drobiazgowe opisy potraw, katalog towarów oferowanych na targu, spis lektur wychowanka klasztoru Boccasante i listę dni, w których mieszkańcy Riva di Pignoli biorą kąpiel (ograniczoną do dwóch pozycji). Z drugiej podwójne motto z T. S. Eliota oraz Itala Calvina i odrobinę niepewności dla czytelnika, nie tak finezyjnej jednak, jak u mistrzów balansu rzeczywistości cudownej. Nie dotyczy ona faktu „było? czy nie było?”, lecz „z czyjej przyczyny się stało”?

O ile Serenissima Republica Koncertu barokowego malowana jest przez Tiepola (G.B.), o tyle Golding odwoływać się może do Carpaccia, na którego obrazach, choć nieco późniejszych, niż czas akcji powieści, dostrzegamy światło odbite od wody, światło weneckie, w którym aksamity są bardziej mięsiste, a jedwabie, hafty i pióra bardziej lśniące. Tło laguny dodaje temu marzeniu czegoś bezprzedmiotowego, to nie jest marzenie o rzeczach odległych, nieobecnych, lecz wyrasta z otaczającej rzeczywistości, z dotykalnych przedmiotów. To rzeczy bliskie, towarzyszące godzinom dnia, przemienione w sen...(13) Wenecja jeszcze nie stała się „Wenecją”.

Właściwym miejscem akcji jest maleńka wysepka na lagunie, Riva di Pignoli, zamieszkała przez garstkę rolników i rybaków, do tego stopnia nic nieznacząca, że nawet wiosna nie może na nią trafić. Bohaterem zbiorowym staje się cała społeczność, wieśniacy wymieniani z imion i nazwisk, koneksji rodzinnych, funkcji oraz upodobań. Postaciami obdarzonymi szczególnymi właściwościami są Piero, niedoszły zakonnik z głową przepełnioną wizjami smoków i fallusów, oraz Pianina, katowane przez matkę chuchro-niemowa, recytująca tylko receptury skutecznych mikstur na wszelkie przypadłości. Osobą wyjątkową jest dla mieszkańców wyspy także Miriam, która przybywa do wioski w tajemniczy sposób, przez co opromieniona zostaje w ich oczach nadprzyrodzonym blaskiem (zblednie on znacznie, kiedy wyjdzie na jaw, że dziewczyna jest w ciąży). ...nic nie jest takie, na jakie wygląda, (a) anioły bez skrzydeł wcale nie są anołami.(14)

Wszystko gaśnie przy blasku miasta-nenufaru, jego pałaców, kaplic, kościołów, godnych Bizancjum mozaik. To tam jest prawdziwe życie, to tam trwa nieustające święto. Ale także stamtąd przychodzi epidemia dżumy (1348). Zaraza – jakiż to wdzięczny i nośny temat literacki. Jak łakomym dla twórcy kąskiem jest opis ostatniego zbliżenia miłosnego pomiędzy dwojgiem zadżumionych na płycie nagrobnej Cherubiny Modesty Colomby Ernesty Franchin. Związek Erosa i Thanatosa potraktowany został dosłownie; podskórna metafora mogłaby nie dotrzeć do wszystkich odbiorców...

Jeżeli głębiej się zastanowić, to nieuchronność porównań do historii Macondo zagraża najbardziej powieściom o wzroście i upadku małych społeczności, o osadach, które rozkwitły i obumarły – idealnie, jeśli w stosownej strefie klimatycznej, gdzie może je zarosnąć dżungla. Oczywiście, muszą znaleźć w nich miejsce wydarzenia „dziwne”, „niesamowite” i „magiczne”. Świece, których płomień podtrzymywany jest spojrzeniem, pory roku i trąby powietrzne sprowadzane ludzkimi życzeniami, nocny karnawał szkieletów zwiastujący zarazę, ferwor wiosennego opętania, w którym wszystko wydaje się możliwe. Potrzebna jest także szczypta groteski: monstrualna, nieszczęśliwie zakochana grubaska, mszcząca się na warzywnym ogródku ukochanego; lokalny donżuan, przywiązujący sobie niesforny członek do nogi kawałkiem muślinu, kiedy porażony zostaje miłością wzniosłą i duchową; obraz Madonny z Dzieciątkiem, trzymającym w rączkach flądrę. Dodać kilka romansów, garść zazdrości, szczyptę przyjaźni – umiejętne zestawienie gotowych elementów plus odrobina wariacji na temat: recepta na zgrabną całość.

My, prawdziwi miłośnicy, bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, tylko szydząc z Goldinga. Może i wskazuje palcem to, o co mu konkretnie chodzi, by uzyskać pożądany efekt, ale ręka trochę mu się trzęsie. Tutaj nigdy sprzątaczka nie oświadczy, że jest Bogiem i to nie tylko dlatego, że Wenecja schyłku średniowiecza nie znała tej grupy zawodowej. Czytelnik wykształcony odpocznie przy lekturze, ten mniej wyrobiony może sięgnie później po coś trudniejszego (choć wcale nie musi – i wolno mu). Literatura dla wszystkich, która nikogo nie urazi, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie – czy to naprawdę coś złego? Historię słowa pisanego kształtują dzieła wybitne, ale niezbędne im jest tło, dostarczające odbiorcom koniecznych chwil niezobowiązującego odpoczynku. Porządek karnawałowy nie wywraca świata do góry nogami nieodwracalnie, lecz pomaga zrekonstruować go ze świeżym oddechem i nowymi siłami. Przerwy w podróży bywają przydatne. Kochajmy zatem Carpentiera i lubmy Michaela Goldinga. Są sobie nawzajem, a i nam przy okazji, potrzebni.

Niestety (może na szczęście) życie nie polega wyłącznie na czytaniu. Zamykamy książkę, znikają dumne parady, świetliste festyny, uroczystości i regaty. Zacichają dźwięki muzyki, rozsypują się zmurszałe przebogate stroje. Zostają obrazy, Wenecja i zmienne niebo(15).

A co z magią? Cóż, każdy z nas odnajduje ją gdzie indziej.


(1) Edmonde Charles-Roux, O Wenecji i jej miłośnikach, tł. N.N., „Zeszyty Literackie” nr 4 (60), 1997, s. 76.

(2) Roberto Salvadori, Serenissima 1797: Śmierć i zmartwychwstanie, tł. Hanna Borkowska, ibidem, s. 71.

(3) Ewa Bieńkowska, Trzy sekrety weneckich kurtyzan, „Zeszyty Literackie” nr 2 (50), 1995, s. 139.

(4) Marcel Proust, Nie ma Albertyny, tł. Maciej Żurowski, Warszawa 1992, s. 212.

(5) Joanna Pollakówna, Odczytując z powietrza, „Zeszyty Literackie” nr 4 (60), s. 62.

(6) Alejo Carpentier, Harfa i cień, tł. Kalina Wojciechowska, Janina Carlton, Warszawa 1982, s. 92-3.

(7) Alejo Carpentier, Królestwo z tego świata, tł. Kalina Wojciechowska, Warszawa 1968, s. 11-12.

(8) Lope de Vega, cyt. za: Alejo Carpentier, Wojna czasu, tł. Kalina Wojciechowska, Warszawa 1974, s. 3.

(9) Alejo Carpentier, Koncert barokowy, tł. Kalina Wojciechowska, Warszawa 1977, s. 93.

(10) Ewa Bieńkowska, Pochwała lekkości, op. cit., s. 51.

(11) Alejo Carpentier, op. cit., s. 101.

(12) Ewa Bieńkowska, Trzy sekrety..., op. cit., s. 138.

(13) Ibidem.

(14) Michael Golding, Proste modlitwy, tł. Izabela Szyszkowska-Andruszko, Poznań 1995, s. 134.

(15) Joanna Pollakówna, op. cit., s. 69.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz