czwartek, 8 lipca 2010

WIDOK Z OKNA OGLĄDANY W ROZTARGNIENIU


W dole światło zachodzącego już niestety słońca widoczne jest na dziecinnej twarzy dziewczyny, która idzie z wolna i ogląda się za siebie, lecz zarazem na tej samej twarzy można dostrzec cień mężczyzny, który idąc szybciej przybliża się do dziewczyny.
Potem mężczyzna ją mija i twarz dziecka jest zupełnie rozjaśniona.

Franz Kafka


Czym Wong Kar-Wai uwodzi europejską publiczność na równi z europejskimi krytykami? Kino azjatyckie jako propozycja krańcowo odmienna i niezwykle piękna od lat cieszy się na Starym Kontynencie sympatią (jakie to, swoją drogą, dziwne, iż mimo bycia jedną eurazjatycką ziemią, Europę w umysłowości jej mieszkańców ciągle oddziela od Azji ocean). Mam na myśli oczywiście tylko te nieliczne jaskółki, które do nas docierają i nie należą do gatunku „filmów kopanych” rzecz jasna. Kochamy Kurosawę podobno o wiele bardziej, niż jego współziomkowie, dzieła Zhanga Yimou dech nam zapierają a Rykszarz (1995) Tran Anh Hunga wstrząsa nami emocjonalnie. Sekret tkwi w nieznanym, czyli w egzotyce – nawet współczesny kostium nie jest w stanie odrzeć w naszych oczach filmu z owego tajemniczego uroku, którym dzięki romantykom wszystko, co s t a m t ą d jest owiane. Ex Oriente lux. A tak naprawdę – cóż my o Dalekim Wschodzie wiemy? Nasze wyobrażenia narodziły się w składzie towarów kolonialnych, a nawet jeśli ich ojcem był Marco Polo, w odróżnieniu od Wenecjanina nie przekraczamy swojskiego progu. Zamykamy, być może nie zdając sobie z owego faktu sprawy, a zatem i nie ponosząc zań winy, azjatyckich twórców jako reprezentantów swojej kultury w skansenie stereotypów naszego autorstwa.

Zaś z Kar-Waiem ten zabieg nie udaje nam się do końca. Po części ze względu na jego sposób realizacji filmów, a po trosze z uwagi na tematykę, zawsze wymykającą się wszelkim podziałom. Granice tworzą ludzie, same uczucia są wszędzie. I zwykle mamy miłość, tęsknotę i niespełnienie. Wyciągniętą dłoń, która spłoszona szybko się cofa. Niepewność. Zagubienie. Jak w obrazie Kar-Waia sprzed dziesięciu lat Spragnieni miłości.

Rok 1962. Dwa małżeństwa z Szanghaju niezależnie (?) od siebie przyjeżdżają do Hongkongu i wynajmują pokoje w tej samej kamienicy. Su (Maggie Cheung) i Chow (Tony Leung) mijają się w mieszkaniu gospodyni, na korytarzu, na schodach, na ulicy, w drodze po obiad. Ona jest sekretarką, jej mąż biznesmenem nieustająco w delegacjach służbowych, on pracuje jako dziennikarz w miejscowej gazecie, a i jego żona z rzadka bywa w domu. Idealna sytuacja wyjściowa dla romansu, jakich wiele, na przekór więc oszczędzony nam zostaje jeszcze jeden. Para zaniedbywanych bohaterów, osamotnionych, wycofanych w głąb siebie, stopniowo odkrywa, że padli ofiarą manipulacji współmałżonków, na tyle nierozważnych, że swoje miłości legalne i nielegalne obdarzali takimi samymi prezentami. Drobne tropy torebki i krawata prowadzą do okrutnej prawdy o zdradzie, ale też odbierają szansę zaistnienia niezwykłemu (w melodramacie nawet najbardziej występny i naganny związek musi być przez swą niezwykłość piękny i rozgrzeszony) uczuciu: „Przecież nie będziemy tacy sami, jak oni”.

Nagrody w Cannes dla Tony’ego Leunga i Christophera Doyle’a (ta druga za najwyższy poziom maestrii wizualnej), Felix dla najlepszego filmu nieeuropejskiego, wreszcie – nie mogące się z nimi równać, ale i nie najpośledniejsze – umieszczenie przez Tadeusza Lubelskiego Spragnionych miłości na pierwszym miejscu wśród dziesiątki swoich prywatnych faworytów dla podsumowującej rok 2001 ankiety „Kina”... Cóż by nam przyszło z tych wiadomości, gdyby nie decyzja Romana Gutka o dystrybucji filmów Wong Kar-Waia w Polsce (w chwili polskiej premiery Spragnionych... wciąż czekaliśmy na trzy obrazy z lat 1988-1994)? Izajasz sławi piękność stóp tych, którzy zwiastują dobrą nowinę, a my z miejsca gotowi jesteśmy głosić urodę stóp warszawskiego kiniarza. Czym nas ten Kar-Wai do tego stopnia oczarowuje, skoro nie egzotyką?

Jak on to robi – ano bardzo prosto. Stosuje środki dobrze już przez europejskiego widza oswojone. Wcześniej, w Chungking Express (1994), Upadłych aniołach (1995) i Happy Together (1997) były to ekwilibrystyczne zdjęcia kamerą z ręki, utrzymany w stylistyce zwanej poetyką wideoklipu montaż, precyzyjna, dynamiczna konstrukcja odpowiadająca charakterom protagonistów i środowisku, w jakim funkcjonują młodzi, dopiero wchodzący w życie, nie do końca określeni, dla których najwłaściwszym stanem jest tymczasowość. Teraz, jak sam reżyser przyznaje, pora na nowy dla niego rodzaj kina, opowiadający o ludziach bardziej dojrzałych. Wszak małżeństwo to rzecz (sprawa) poważna. Odmienni bohaterowie pociągają za sobą nową formułę i sposób obrazowania. Statyczne, wysmakowane kadry, precyzyjna kompozycja obrazu, nasycone emocjonalnie światło a do tego schemat melodramatu – gatunku mniej skonwencjonalizowanego niż chociażby musical, ale przez to skuteczniej fałszującego rzeczywistość. I zdecydowanie lepiej zadomowionego w świadomości odbiorców niż poprzednie – jak chcą niektórzy – „postmodernistyczne gry konwencjami”. W twórczości reżyserów obdarzonych szczególną wrażliwością przychodzi w pewnym momencie czas na nostalgię, zatrzymanie się na chwilę, złapanie świeżego oddechu i tak się chociażby stało z Almodovarem czy z Wong Kar-Waiem właśnie.

To co nienazwane, zmierza do nieistnienia, jak zauważa Czesław Miłosz. Otóż takie uczucie bez imienia łączy Su i Chowa, z ich wyboru platoniczne. Bronią się w ten sposób przed zbanalizowaniem i upodobnieniem do zdrajców, ale także przed krokiem ostatecznym, który nieodwracalnie zmieniłby ich przyszłe życie, podważył dotychczasową małą stabilizację świata. Strach przed zmianami, ale nie tylko. Wielka obawa przed obnażeniem się w swej najgłębszej intymności, ujawnieniem najwrażliwszych miejsc przed drugim człowiekiem, niemożliwość zaufania do końca. Skaza, z powodu której nigdy nie dostąpimy raju, wciąż tkwiąc w przedsionku piekła niemożności. Reżyser z Hongkongu nie jest pierwszym ni jedynym, który nam o tym opowiada. Bohaterom Antonioniego czy Bergmana też nie udawało się stłuc niewidzialnej szklanej tafli oddzielającej ludzi siebie spragnionych, postaciom stworzonym przez Kafkę podobnie. Sam pisarz z drżeniem pytał, cóż my naprawdę wiemy o sobie, gdy tak stoimy twarzą w twarz, każdy ze swoim bólem.

Owo roztargnienie, z jakim oglądany jest widok z okna w kafkowskiej miniaturze, nazwać można niedostatkiem uważności. Cierpią nań wszyscy spragnieni miłości bohaterowie pierwszo- i drugoplanowi, a także epizodyczni: szef Su, koledzy redakcyjni Chowa, skądinąd sympatyczni i towarzyscy sąsiedzi z czynszowej kamienicy, niewierni współmałżonkowie, których twarzy nigdy nie jest dane nam obejrzeć. Widać będąc pomiędzy, zawsze jest się zarazem osobno. Unikając pułapki, do której wiedzie nas błyskawiczny ciąg skojarzeń: uważność – troska – pochylenie nad każdym stworzeniem – współczucie – buddyzm – Azja (a więc znów nasze powierzchowne umiłowanie egzotyki), można podjąć próbę odnalezienia pustki w sercu i powodu nie pozwalającego nam jej zapełnić. Tkwić może wewnątrz nas, ale i daleko poza nami. Perfidny los, który sprawia, ze zawsze się mijamy, albo nadwrażliwość wywołująca lęk przed zranieniem. Niespełnienie zagraża nam wszystkim. Gdybyśmy mieli uważność małą jak ziarnko gorczycy...

Spragnieni miłości (Huayang Nianhua / In the Mood for Love) scen./reż. Wong Kar-Wai, HK/FR 2000
http://www.gutekfilm.pl/spragnieni-milosci/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz