piątek, 16 lipca 2010

MLECZNA POŚWIATA SŁONIOWEJ KOŚCI (Tylko dla miłośników Jamesa Ivory’ego)



…ma smak najsłodszy
Moja przemiana i to, czym dziś jestem.

W. S.


Jedyne pociągi, jakie odchodzą dziś z dworca Saint-Lazaire, robią to z peronów blejtramowego płótna, a olejno-terpentynowe lokomotywy wypuszczają z siebie kłęby werniksowego dymu. Na najwyższej kondygnacji Musèe d’Orsay podmiejska kolejka uwozi wśród soczystych odcieni zieloności tłumy mieszczuchów na wycieczkę za miasto, a wśród przetykanych głęboką makową czerwienią łanów zboża błąkają się kobieta z jasną parasolką i dziecko w słomkowym kapeluszu. Tak ich zobaczył przed ponad wiekiem Claude Monet i jego spojrzenie jest teraz jedynym, także naszym. I nagle, kiedy tak stoję pomiędzy Train dans la campagne a Coquelicots, już rozumiem, że nie jest najważniejszym, jaką przynależność państwową mają te dwa obrazy o wymiarach 50 x 65 cm, korespondujące ze sobą nie tylko rozmiarem – budują te samą, ponadnarodową przestrzeń letniego popołudnia u schyłku XIX, jeszcze do niedawna ubiegłego, wieku. Budzą tęsknotę, budzą skojarzenia, czasem tak równoczesne i ledwo uświadamiane, że tylko Proust byłby w stanie je zwerbalizować. Maki, makowe wstążki panien u Jane Austin, makowe łany Toskanii, spłoniona Lucy Honeychurch i George Emmerson wykrzykujący swoją pochwałę życia spomiędzy gałęzi drzewa, na które właśnie się w euforycznej radości wdrapał. Jestem niepoprawna, każdy obraz, dźwięk czy zapach prowadzą mnie do biblioteki, a stamtąd… No tak, do kina.

Nie można urodzić się Amerykaninem, jeśli nie należy się do jakiegokolwiek czerwonoskórego plemienia. Dlatego tak naprawdę wielka ucieczka Jamesa Ivory’ego ze Stanów Zjednoczonych via Indie do Europy nie jest ucieczką, lecz powrotem do korzeni. W jego żyłach płynie krew irlandzka, angielska, francuska. Zawsze na styku kultur, zawsze pełnymi garściami czerpiąc z Wielkiej Księgi Sztuki, z E.M. Forsterem pod pachą i Henrym Jamesem na nocnym stoliku, od lat wierny przyjaciołom, tworzy nostalgiczno-ironiczny portret świata, którego być może nigdy nie było. Razem z hinduskim muzułmaninem i piszącą po angielsku, zamężną z Hindusem Żydówką polskiego pochodzenia, wywołują z przeszłości obraz czasów, gdy nad Brytyjskim Imperium nigdy nie zachodziło słońce, panowali dobra królowa Wiktoria, a po niej równie dobry król Edward, gdzieś poza kręgiem bezpośredniego zainteresowania bohaterów toczyła swe stalowe koła rewolucja przemysłowo-ekonomiczna, a zwiedzanie obcego miasta bez przewodnika stanowiło wyzwanie i akt wielkiej odwagi. Lecz nie dla wszystkich. Nie dla Bloomsbury Group, do której należał Forster – pamiętacie siostry Schlegel? Któż dziś może stwierdzić, do jakiego stopnia ich postacie odbijają niczym spatyniałe zwierciadła cechy sióstr Stephen, czyli Vanessy Bell i Wirginii Wolf? – dla Jamesa, wiecznie drążącego i poszukującego zależności oraz przeciwieństw pomiędzy mieszkańcami Starego i Nowego Świata, między kobietami i mężczyznami, także nie. Przeciwieństwa się przyciągają, kontrasty są piękne, zaś gdzie aniołowie boją się stąpać, tam zawsze znajdzie się jakiś artysta, w końcu też ze skrzydłami (lub anioł bezskrzydły – można się spierać), który snuć będzie dalej opowieść, jakiej inni dokończyć nie mieli śmiałości czy sposobności. Świat Ivory’ego jest w swej różnorodności światem kompletnym, domem, w którym wszystko znajduje swe miejsce, a gdy się kończy, stanowi zawsze zaczątek czegoś nowego. Przestrzenią, w której natura i kultura uzupełniają się wzajemnie, tworząc harmoniczną całość. A to także, nie tylko imperialna Anglia ze swą Perłą w Koronie, jasne kobiece suknie i wachlarze z rączkami z kości słoniowej, arkadyjska przyroda, orientalny zapach korzennych przypraw, cenne sztychy i starannie wygracowane place tenisowe – jednym słowem owa AURA – jest przedmiotem naszej tęsknoty. W podobny sposób czuję się zawsze w Antykwariacie Księcia Modrony, podobna świadomość mnie wtedy ogarnia: oto znów mam do czynienia z perfekcyjnie przekonującą kreacją, której nigdy nie było, nie ma i która nigdy nie nastanie.

Hinduscy filmowcy, nigdy nie wytykający nosa poza studio, cóż oni mogą mieć ze mną wspólnego, zdaje się mówić Ivory, skądinąd w dzieciństwie miłośnik płócienno-papierowego świata Przeminęło z wiatrem. Sztuka, wśród której on się obraca, nie jest pusta ni sztuczna, lecz pełna życia, bo wszak była chlebem powszednim dla jej współczesnych. A poza tym zawsze mogli przez oszklone drzwi zejść po kamiennych omszałych stopniach do ogrodu, pochylając głowę pod festonami dzikiego wina. On sam, mając dwadzieścia dwa lata, pierwszy raz odwiedza Wenecję, miasto-znak, miasto-symbol, wielką dekorację, pozostałość Serenissimy, jej zmarszczone odbicie w wodach kanałów. Kilka lat później staje za kamerą, by opowiedzieć o prywatnym doświadczeniu historii weneckiej poprzez spojrzenia świadków-malarzy, określając swój film dyplomowy jako „temat i wariacje”. Traktując dzieła artystyczne jak fotografie-dokumenty epoki, jak opisy obyczajów i kroniki towarzyskie, eksponuje w nim twórczość siedemnastowieczną; wtedy tynk zaczął się osypywać z fasad, grzyb nieubłaganie wnikał w mury, blask Najjaśniejszej Republiki nie opromieniał już Europy i tylko ruda czupryna księdza Vivaldiego rozjaśniała gnilny krajobraz laguny. Wenecja realna podupadła, by powrócić w glorii na kartach literatury, na blejtramach i na celuloidzie wreszcie. Dekadencja jest wszak tak pociągająca, romantyczna i malownicza…

Któż z nas z ręką na sercu może wyznać, że nigdy nie chciał być kimś innym, żyć gdzie indziej, kto spośród nas nie tęskni do dawnych epok w przekonaniu, że kiedyś to były czasy? A może największą sztuką jest poszukać swojego miejsca tu i teraz , pamiętając o tym, co minęło: odciskając swe piętno na obliczu świata, ludzkości, kultury, pozostawiając ślady w twórczości artystów. Nie wstydzę się wcale/ Rzec wam, kim byłem…- wyznaje shakespeare’owski Olivier, rozkoszujący się słodkim smakiem swej przemiany. Z perspektywy wszystkich osobistych doświadczeń może wciąż splatać z osnową wątki swej historii. To nic, że nie wyzbył się do końca Ivory amerykańskiego akcentu, skoro, nie chcąc żyć tam, gdzie się urodził, po wielu perturbacjach dotarł do wyśnionego europejskiego portu, oczywiście po to, by, gdy tylko ujrzy białe klify Dover, znów wyruszyć. Jak samoświadome bohaterki Henry’ego Jamesa, jak poszukujące panny E.M. Forstera. A droga jego jest jedna, towarzysze podróży wciąż ci sami, koszta w porównaniu z owocami niewielkie. Powodują nim tęsknota, ale także radość przypominania i utrwalania. Jak Emmersonowie wplatali chabry we włosy starych panien, a one młodniały, znów stając się piękne, tak on przystraja nasz świat, nadając temu, co dawne, niespodziewaną świeżość. I myślę sobie, dostrzegając kolejny obraz Moneta, Les dindons, że labourzyści mogą się udławić znienawidzonymi sukienkami od Laury Ashley, a konserwatyści ulubionym imperializmem; nie interesują mnie zupełnie spory brytyjskiej krytyki, tylko stado białych indyków pod lekko zachmurzonym niebem późnego popołudnia. I wierzcie mi, światła słonecznego rozkładającego się na ich ogonach nie jestem zdolna wam oddać. Każdy musi spojrzeć sam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz